(3/4) - Góry Niebiańskie, konie i kontenery - "Offline"

To jest trzecia część cyklu - pewne kwestie mogą nie być zrozumiałe bez przeczytania poprzednich części.
(1/4) - Góry Niebiańskie, konie i kontenery - "Kierunek Wschód"
(2/4) - Góry Niebiańskie, konie i kontenery - "Anarchokapitalizm w mauzoleum Lenina"


Skupisko dziwnych, zrobionych ze wszystkiego, co było pod ręką budynków, nazwane dla niepoznaki kurortem w dolinie Altyn-Araszan, to osobliwe miejsce. Nie wiem, co było tam bardziej absurdalne: człowiek roszczący sobie prawo do tego miejsca, który codziennie chodził w tym samym brytyjskim mundurze i spoglądał na wszystkich Kirgizów z pogardą, specyficzny postradziecki klimat zmieszany z nutką kolonializmu czy może zupełnie niespodziewany w środku dziczy sklep, w którym można było kupić Coca-Colę i papier toaletowy.
Do dziś nie wiem.

Te kilka murowanych i drewnianych chatek składało się na najbardziej cywilizowane miejsce, jakie napotkaliśmy w czasie całego trekkingu.



Offline.



1 lipca 2015, 42.386334, 78.515869

Do pierwszej kolacji w górach zostało mi nieco ponad 1,5h. Pomysł był prosty: Wbiegnę - "o tam!". Rzeczone "o tam" okazało się leżeć na wysokości przeszło 3300 metrów nad poziomem morza, jakieś 500m w pionie ponad pierwszym obozem. 
Brak ścieżek i uboga roślinność kompletnie zaburzały percepcję odległości - brak punktów odniesienia, które człowiek wychowany w mieście jest w stanie interpretować, powoduje, że nawet jeśli coś wydaje się być oddalone o 10 minut drogi, w rzeczywistości może być oddalone o godzinę. Mierzenie odległości w metrach w górach mija się z celem - jedyną przydatną jednostką jest czas.

Odległość wyniosła 55 minut. Moje płuca zdały egzamin.  
Ostatnia skałka. Szczyt. Widzę odbicie blasku zachodzącego słońca w jeziorze Issyk-Kul.

Zerwał się wiatr, a niebo zaczęło przyjmować coraz to bardziej stalowy odcień. Miałem mniej niż pól godziny.

To jedna z tych sekund, o których marzy się latami.

Muszę schodzić.

To czas zawsze odbiera mi szczęście.

Nienawidzę powielania dróg, nawet swoich. Jeśli chodzi o zejście, to wybrałem najtrudniejszą (choć jednocześnie najszybszą) z możliwych, czego efektem było lekkie rozdarcie spodni. Po kilkunastu metrach zejścia z trzema punktami podparcia (jak dobrze, że zawsze chodzę po górach w rękawiczkach) mogłem biec dalej.

Jak przystało na człowieka północy, na kolację docieram punktualnie. Było warto - nasi tragarzo-kucharze, którzy zastępowali ustalone wcześniej konie, naprawdę się postarali.



Nie wiem, jak w kraju, w którym jest więcej koni, niż ludzi, mogło zabraknąć dwóch czy trzech dla nas. Przyczyny były inne. O nich - w następnej części.

2 lipca


3400m. Jeszcze tylko 100. Nie lubię się długo męczyć, więc wbiegam na przełęcz.
Śnieg.
Grzmot.
Jakąś godzinę później coś dosyć boleśnie uderza mnie w nogę. Wielokrotnie.
Grad.
Burza powyżej 3000m i wędrówka śliskimi zboczami w denerwująco mokrych butach.
Wszystko przemokło i chyba jest mi zimno. Jest wspaniale. Nigdy w życiu nie widziałem tak pięknego pokazu sił natury. Zwielokrotnione echo grzmotów niesie się od pięciotysięczników aż po krańce U-kształtnych dolin polodowcowych.
Poczucie, że znajdujesz się na końcu świata w miejscu, z którego nijak nie da się wezwać pomocy, jest wyzwalające. Gór nie obchodzi to, jakie masz buty (nasz ujgurski przewodnik szedł z plecakiem w japonkach, choć chyba w końcu je zmienił, kiedy warunki się pogorszyły, ja ślizgałem się w butach trekkingowych, a członek ekipy z Danii wychowany na równinach wielokrotnie przegrywał ze śliskim błotem), kim jesteś u siebie w mieście, czy to, że masz dość.


Musisz iść i tyle. Jeśli odpuścisz, zdechniesz, jak każde inne zwierzę. Nie ma w tym żadnej filozofii.
W Tienszanie nie występuje żaden z problemów pierwszego świata i chyba to jest istotą mojej miłości do tych (i chyba każdych innych) gór.


Kilka godzin później docieram do cywilizacji, której pierwszy przejawem jest zakopany w błocie radziecki busik. Próbujemy pomóc. Bezskutecznie.




 Kilkaset metrów dalej spotykam dwoje Polaków. Chyba zazdroszczę im tej miłości weryfikowanej przez przemoknięte ubrania. Wróć, chłopakowi jednak raczej nie zazdroszczę. Nigdy nie chcesz widzieć kobiety w tym stanie. Tak, będzie zimna noc. A może?
Jego błąd, bo za plecami mają miejsce, gdzie można przenocować pod dachem. Ba, nawet wziąć kąpiel w gorących źródłach. Może nie wiedział...

To wspomniany we wstępie kurort.

3 lipca dotarłem na wysokość ponad 4000m - w pobliże jeziora Ala-Kol.

Nie wiem, czy wspinanie się po śniegu pod ciężkim nawisem śnieżnym należało do najbardziej bezpiecznych rzeczy, jakie robiłem w życiu. Raczej nie. 

Trójka osób, które próbowały zejść tą drogą faktycznie znalazła się na dole - ale była to raczej wersja ekspresowa, po tym jak jedna z nich potknęła się i pociągnęła całą resztę na dół. Ich szczęście, że to tylko śnieg i lód. Chyba wynieśli dobre wspomnienia z tej przełęczy - trasa zjazdu miała jakieś 100m w pionie.


Kilku z tych, którzy wybrali alternatywę dla zagrożonego lawiną zbocza, skończyło jeszcze gorzej - kamienie na stromym stoku gorzej wybaczają upadki, niż śnieg. Dla jednego z członków mojej ekipy te intensywne wrażenia spowodowały, że dwa następne dni spędził w dolinie.

Jeśli chodzi o mnie, wybrałem drogę alternatywną dla alternatywnej, jak zawsze. Wszedłem wyżej, by upewnić się, że przekroczyłem 4000m i zszedłem źlebem. Mimo, że było dużo bardziej stromo, ponownie zrobiłem użytek z rękawiczek i trzech punktów podparcia. 


Kirgizi mają Polaków za lekko szalonych i chyba im się nie dziwię - jeśli spojrzy się na listę ludzi, którzy zdobyli ośmiotysięczniki zimą po raz pierwszy, to są tam prawie sami rodacy. Dziwili się, jak wielu naszych rodaków samotnie decyduje się zdobywać niedostępne szczyty. Tego dnia słyszałem historię o człowieku, który nadal wisi zamarznięty na linie gdzieś na górze, na którą właśnie patrzyłem.
I nasza grupa wpisywała się w ten stereotyp ludzi znad Wisły - każdy z nas chodził swoją drogą i swoim tempem.

Zszedłem inną drogą i szybciej, niż reszta, próbując uniknąć wpadnięcia do potoku, który po południu ma wyższy poziom, niż rano. I dobrze zrobiłem, bo nie przeszedłbym go suchą nogą w miejscu, w którym robiłem to kilka godzin wcześniej.
Co do wpadania do potoku, jak później się dowiedziałem, prawie zrobił to jeden z Kirgizów. Poślizgnął się improwizowanym moście zrobionym z dwóch wyślizganych pali. Poziom wody podniósł się i woda przelewała się przez drewno, powodując, że oprócz balansu własnego ciała, trzeba było jeszcze walczyć z nurtem. Na szczęście, udało mu się złapać w trakcie upadania. Gdyby tego nie zrobił, nie mam pojęcia, co zrobiłaby z nim mieszanka silnego nurtu i ostrych głazów.

Przechodziłem tamtędy dwie godziny wcześniej, wracając samotnie, ale przy moście napotkałem Rosjan, którzy pomogli mi przejść. Kawałek dalej zaczęło mnie gonić jakieś zwierzę - coś wielkości krowy czy byka. Być może dla zabawy, ale wiedząc, że miejscowe zwierzęta potrafią roznosić nawet dżumę - wolałem nie sprawdzać, jakie ma intencje. Po dobrych 300m metrach ucieczki (cały czas biegło za mną) i złamaniu kija trekkingowego, udało mi się zgubić pościg. Spędziłem tyle czasu w lasach ćwicząc ukrywanie się przed ludźmi, że zgubienie głupiego zwierzęcia nie stanowiło większego problemu. Tak czy inaczej, wspomnienie tej swoistej corridy w Kirgistanie nadal mnie śmieszy. Choć, jakkolwiek Cię to drogi czytelniku nie bawi teraz, nie byłoby Ci do śmiechu na moim miejscu - samotnie, 4500km od Polski, poza zasięgiem telefonu, kiedy biegnie za Tobą coś, co waży w okolicy 400kg.

Przechodzą samotnie obok nieskończonej ilości krów, koni i owiec zastanawiałem się nad instynktem stadnym. Zwierzęta, które znajdowały się pomiędzy mną a resztą stada wolały zaryzykować przebiegnięcie tuż przede mną, niż rozdzielenie się. Gdybym był drapieżnikiem, bardzo bym się ucieszył.
Lubię owce.

Ludzie są dokładnie tacy sami - ich panika w sytuacjach kryzysowych tylko pogarsza sytuację. Mamy błędne przekonanie, że jeśli na pożar patrzy obok nas tysiąc osób, to jest bezpieczniej, niż gdybyśmy stali tam sami.
A potem okazuje się, że w budynku który się pali, znajdował się zbiornik z gazem. Wszyscy się rozbiegają i nie ma komu zbierać rannych; dyfuzja odpowiedzialności.

To syndrom grupowego myślenia i konformizm doprowadziły do największych klęsk człowieczeństwa. 


8 lipca po trzech godzinach wspinaczki poza jakimikolwiek wytyczonymi drogami stanąłem samotnie na szczycie kompletnie przypadkowej góry z plecakiem, w którym miałem wszystko, co zabrałem ze sobą do Azji. Polskim plecakiem i koszulką z ulicą Piotrkowską. Zejście było trudne, pełne upadków i przedzierania się przez kosodrzewinę. Gdyby nie szczęśliwe rękawiczki, kije trekkingowe, śpiwór i karimata trzymane na zewnątrz plecaka w celu amortyzowania upadków - być może skończyłbym nieco gorzej.


Film:



Wieczorem dotarłem do reszty grupy, chyba już jako nieco inny człowiek. Potwornie zmęczony, napiłem się kefiru od miejscowych pasterzy - i o dziwo, nie napotkały mnie żadne sensacje żołądkowe.
W nocy obudziły mnie strzały - komuś zachciało się polować o trzeciej.

9 lipca wyszedłem z gór bez ani jednego draśnięcia i po raz pierwszy od dwóch tygodni wysłałem SMSa do Polski.

Ale jeśli naprawdę coś mnie zmieniło, to byli to ludzie, których spotkałem na swojej drodze. Ba, mogli mnie zmienić - w pył. I o nich w ostatniej części:

(4/4) - Góry Niebiańskie, konie i kontenery - "Miasto szczęśliwe" - już wkrótce.




Z chęcią odpowiem na wszystkie pytania dot. Kirgistanu w komentarzach ;)

Sprawdź poprzednie części:
(1/4) - Góry Niebiańskie, konie i kontenery - "Kierunek Wschód"
(2/4) - Góry Niebiańskie, konie i kontenery - "Anarchokapitalizm w mauzoleum Lenina"



Komentarze

Popularne posty